Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/150

Ta strona została przepisana.

hale walcowni i hakarze przy zlewku, uzbrojeni w długie metalowe żerdzie. Ciemne figury ludzkie kurczyć się zdały, topnieć i ulatniać w gorącu.
Wtedy właśnie, jak gdyby nagły pożar wybuchł w pani Knote.
Poskarżyła się dyrektorowi, że już dwa dni nie odrabia masażów. Traci wszystkie godziny. Choćby dziś o tej porze miała „odbyć“ panią dyrektorową i pannę Zuzę, a gdzież inne klientki? Gotować musi obecnie na dwoje: dla siebie i dla tego sobowtóra! Z chorymi po południu też mnóstwo utrudnień!
Po cóż mówiła te niepotrzebne rzeczy?!
Nie spojrzał, kątem oka nawet jej nie obrzucił. Rozłożywszy na stole portfel jął paznokciami wydobywać drobne banknoty. Rozkładał je uważnie na trzy oddzielne kupki. Rozłożywszy i palcem ukazując po kolei, przemówił:
— To — za stracone przez dwa dni masaże. To — strawne za Mieniewskiego. To będzie — za fatygę osobistą.
Gdy wtem napełnił kancelarię przeciągły jęk. Knote upadła na kolana. Łzy lały się jej z oczu na posadzkę. Płacz był tak gwałtowny, że musiała się wesprzeć rękami o podłogę.
Kostryń schował szybko portfel do kieszeni: nie poddawać się! Jeszcze czekać.
— Ja jestem sługa... Biedna sługa — wołała masażystka. — Ale staram się, panie dyrektorze, wedle sił. Ja też chcę ofiarować swojemu człowiekowi swoje życie. Nie zawsze można mi zapłacić! Cóż tu znaczą pieniądze? Nie zawsze można mi zapłacić!