Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/165

Ta strona została przepisana.

Geometra wgłębił się w oparcie krzesła, rozstawił nogi, umieścił wygodnie brzuch pomiędzy stołem a kolanami i umilkł. Mogło się zdawać, że zasnął. Jak to układał sobie niedawno jeszcze, tu na schodach, a jak inaczej układało się teraz?! Krocząc schodami zaczynał rozmowę w następujący sposób: — Jesteśmy stare, biedne świnie. Świnie. Ale rozumiesz, kochany dyrektorze, odrobina uczciwości, która nam pozostała, obowiązuje?!
Zamiast tego wszystkiego Falkiewicz zerwał się z krzesła i ryknął gęstym, bawolim głosem: — Czterdzieści lat pracuję tu uczciwie!!
— Niech się pan uspokoi. — Kostryń bryznął łezkami do chusteczki. Widocznie redukują Falkiewicza, pomyślał. Wypłacą trzymiesięczną pensję i wyrzucą. Stary już może trochę ciężki, ale dobry jeszcze geometra. Czterdzieści lat. Wszystko jedno w końcu.
— Przyszedłem po poradę — jęczał Falkiewicz. — Obiecują mi w Szkole Sztygarów miejsce nauczyciela. Jest to, w każdym razie, posada rządowa. Co mam robić? Coby mi pan dyrektor radził? Na „Erazmie“, po czterdziestu latach, boję się ewentualnie, czy już nie zawadzam? Spoczywa tu przecież na mnie wielka odpowiedzialność.
Kostryń zwinął się na kanapie i nastawił uszu. Poważne, groźne słowo odpowiedzialność. — Wszyscy ponosimy odpowiedzialność — zaskrzeczał. — Wszyscy. Odpowiedzialność to beczka Danaid, wiadome rzeczy. Do czego pan prowadzi?
— Do czego prowadzę? — Już szła, już szła,