Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/171

Ta strona została przepisana.

słowa. Za siedmioma rzekami, lasami i gdzie tam jeszcze owa rzecz właściwa!
Kostryń siedział i ssał wciąż szkiełko. Gardził chamstwem socjalistycznym do szpiku kości. Drążek brzydził się limfy dyrektorskiej aż go w dołku ściskało. Dla dodania sobie ducha zjadał Drążek już czwarte ciastko z kolei. Mlaskał na całą izbę, popijał głośno kawą, a Kostryniowi od twardego zacisku poselskich szczęk dreszcze latały po grzbiecie.
— Żeby nie wspólny interes, tobyśmy tutaj razem nigdy nie siedzieli — rzekł Drążek uważnie oglądając ciastko. Rzygać mu chciało się od tego towarzystwa!
Macał oczyma wątłe ciało Kostrynia i w duszy łamał mu chude, wydmuchane piszczele na czterdzieści kawałków. Kostryń zaś czekał. Jeszcze minutę. Jeszcze dwie. I cztery jeszcze...
Nakoniec zatrzęsło posłem od stóp do głów. Szurnął podeszwami po podłodze i stało się, co się działo przy takich rozmowach: cholera!!! Tfu!
Tych grzechów kapitału — rany boskie! Nieszczęśliwe przedmieście Zielone, pod laskiem, które huta Katarzyna raz po raz, dzień po dniu zalewa parszywą wodą, ale rur do poziomu pobliskiej rzeczki nie przeprowadzi i ludzie w odchodach huty gniją, jak — tfu!
O Zielone, o place, ulice, o wodę: — Z kopalń ją odprowadzacie, miastu mieliście prowadzić, filtrować, przez filtry na stopięćdziesiąt metrów lejecie tysiąc pięćset, baby stoją przy kranach z gnojówką, ręce ła-