spraw zdobyczy robotniczych, które kapitał skubał, jedną po drugiej, całą treść wyskubując.
— Przestanki jedzeniowe to macie, towarzysze, dwie godziny, do zwykłych ośmiu godzin waszej pracy. Razem dziesięć. Droga na kopalnię, bo przecie są, co daleko mieszkają, a jeszcze i ten czas zjazdu i wyjazdu — to znów trzy. Nim się umyjesz, zjesz, bo na kopalni łaźnia niedostępna, to dwie godziny, czyli razem piętnaście. Osiem na sen po takiej pracy i drodze, przy marnym odżywianiu, nie jest za wiele. To macie razem będzie dwadzieścia trzy. Zostaje robotnikowi jedna godzina życia własnego na dobę!
Uczynił ruch jakby dłońmi wody jakiejś zaczerpnął i wzniósł tę wodę niebyłą do góry, a ostrożnie, na znak godziny owej. Delegaci patrzyli w górę, kiedy spomiędzy postrzelanych prochem palców Martyzela wysączy się jedyna ta godzina na podłogę.
— Odliczywszy niedzielę i jedno, drugie święto — pouczał skromnym przyśpiewem Martyzel — za dwadzieścia sześć dni pracy jeden dzień własny, jedna wszystkiego doba i to przez cały miesiąc minutami kruszona. To macie, towarzysze, swój punkt pierwszy.
Była w tym punkcie prawda, ale już do następnych nie stało Martyzelowi cierpliwości. Choć czasy wielkich haseł minęły, znów go owiała myśl z czytania wielu ksiąg, z literatury i z doświadczenia krwawego wyrobiona: ostatnia, najbiedniejsza, pełna wstydu, a jasna prawdą, a dysząca pogodą kobiety, a osłodzona przyszłą ciszą robotniczego domu:
— Bo tylu jest was zawsze na zawołanie kapitału — krzyczał — że niewiele więcej znaczycie niż
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/203
Ta strona została przepisana.