Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/236

Ta strona została przepisana.

szonym fukamem. Aż tu donosił się ochrypły trzask Sortowni: drobne szczekanie gryzaków i hałaśliwe rechotania mokrej płuczki. Nad wszystkim głos maszyny wyciągowej: — Ho — ho — ho! — Ho — ho — ho! Dech bił w powietrze, przez nieruchome światła, wysoko aż pod niebo.
Kostryń podążał środkiem zaniedbanej uliczki, prowadzącej do tak zwanej „skasowanej“ furtki w ogrodzeniu kopalni.
Jeżeli stary portier przygotował nareszcie, co miał przygotować, to włączy się to jutro do rozmowy z Coeurem i — albo, albo!
Kostryń zatrzymał się na śliskim białym kamieniu: rozmowa z Coeurem!
Zaalarmować przede wszystkim, drużynę ratowniczą! Nazwiska pierwszych ośmiu, najpewniejszych, pamiętał jak pacierz. — Zapłaci się im ośm dniówek podwójnych, niech będzie potrójnych! Wszystko zaalarmować, może i Kapuścika? Mieniewski zagraża życiu waszego Kostrynia?!
Nie unosić się: życie dyrektora kopalni było zawsze w niebezpieczeństwie. Dziś, wczoraj, jutro, pojutrze, za chwilę! Zaczął iść wolno, nie zważając już na kałuże błota, wpatrzony w nocne światła kopalni. Stanowiły one swoistą konstelację: lampy na gmachu podnośnika, nad sortownią, na wieży wyciągowej.
Konstelacja dyrektora!
Niby Orion, Wielki Wóz, Kasjopea, czy tam jak?
Konstelacja dyrektora świeciła na pochmurnym niebie, jak zazwyczaj.
Światła nie znaczą nic, o wszystkim, co się dzieje