Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/239

Ta strona została przepisana.

położyć się do wanny, że to już niby wróciło się, i właśnie kąpiel.
Supernak miarkował po swojemu, że nie czas gadać. Nie wiedział też za bardzo, od czego zacznie? Od śmierci żony zacząć — bechtał go głos najważniejszej korzyści. — Od śmierci żony! Dla siebie wiedział, że choroby przedłużać nie można, bo Kasa Chorych wypłacać przestanie i płać, i żyw, i kuruj!
A inne głosy radziły od Dusia, Drążka... — Masażystki nie tykać... Zacząć od Martyzela!!! W dołku zemdliło i ślina się zebrała, żeby od Martyzela! Nastawnika! Nadonosić, niech mają. Musowe — wydać hecę delegatów z Drążkiem. Musowe — o młodym Mieniewskim! O Kani nic... O Kani albo samemu Francuzowi, albo też kanonika dopuścić do tego interesu.
Portier spostrzegł, że oczy dyrektora napływają. Czerwone się już stały, gęste, niby sokiem malinowym zapuszczone. W istocie Kostryń mrużył powieki, usta mu drżały, jakby nagle przybyło w tych ustach języka, tak przekładał ze strony na stronę, tak nim upychał! Aż wreszcie rozległo się w powietrzu:
— No?!
W odpowiedzi, lunął z Supernaka ogromny płacz o żonę. Umierającą na chorobę proletariatu, czyli suchoty. Dookoła suchot tych owinęła się jeszcze raz cała kariera Supernaka na „Erazmie“, przeszło czterdziestoletnia, taka wierna!
Dyrektorem niecierpliwość tłukła, ale wpatrzony w drżące białka portierskich oczu słuchał.
— Spowiadała się? — spytał nareszcie.
— Jeszcze nie.