gła, a dopiero później przy hałdach koło miasta zapłakała nad gorzką swą niewolą.
Pod wieczór w własnym mieszkaniu na przestrzykach dosięgnął ją bilet dyrektora z odnośnym wezwaniem, a także co do Mieniewskiego. A więc nazajutrz rano zajechało po nich dyrektorskie auto, a gdy ją pierwszy wpuścił Kostryń do dyrektorskiej kancelarii, gdy zasiadł przed biurkiem i jednego słowa nie powiedział... Gdy zamiast bić, czy kopać, czy też szarpać, palca nawet nie zakrzywił — stało się niespodzianie, że wszystek ból i poniewierka, od wczoraj już czekane od tego to Kostrynia i wyglądane trwożnie, objawiły się niczym jakowaś łaska wielka.
Knote stała z czerwonymi uszami na jasnym kwadracie posadzki, aż nagle dech jej odebrało! Rzuciła się do nóg swemu dyrektorowi. Że pomyłki bywają różne, a nawet straszne, więc że się co do Mieniewskiego pomyliła, ze strachu skłamała już potem, skądże kobieta, choćby felczerka, ma się znać na bombach?! Teraz zaś, w sprawie Kani, wszystkiego dopilnuje. I przeszpieguje w porę. Kania, Kania, Kania ma wśród narodu najgłówniejsze wzięcie i tam jest gniazdo wszystkiego, i jeśliby jakieś zapobieganie rozruchom, to tam trzeba oczyścić.
Leżała u drogo obutych nóg dyrektorskich zapierając się ostatniej nadziei i otuchy zbolałego serca, zaprzedająca z siebie wszystko, pogrążona wr bezradnej nienawiści do swego dyrektora, Feliksa Kostrynia.
Kostryń skrzypnął podeszwą, wstał, dwoma palcami podniósł Knote za ramię. Dwoma palcami odprowadził ku drugiemu wyjściu, zatrzasnął drzwi, leciutko
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/268
Ta strona została przepisana.