Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/269

Ta strona została przepisana.

westchnął, zadzwonił na fagasa i rzewnym głosem kazał poprosić Mieniewskiego.
Poprosił siedzieć tego dryblasa. Pod światło. Aby widzieć całą twarz.
— Że tu jestem u pana, panie dyrektorze — mówił Tadeusz młodym barytonem, przypominającym Kostryniowi żywo dawne czasy koleżeństwa z leaderem — uważam do pewnego stopnia za wynik losu, czy też, jeżeliby można tak powiedzieć, za wskazówkę przeznaczenia. Oczywiście, przeznaczenia klasy trzeciej, do spraw drobnych, ostatniorzędnych.
Dyrektor słuchał i rozważał. Należało zatrzymać tego draba w Osadzie. Zatrzymać i odpowiednio zużyć. Jeżeli ma się nie przegrać wobec Coeura, młody pan Mieniewski musi być rozciągnięty jak najwcześniej, na cztery kopyta. Zużyć: kupić i sprzedać, sprowokować, skompromitować. Na całą Polskę skończyć z Mieniewskimi!
— Może mi pan pomóc do zrealizowania wynalazku — uśmiechnął się Tadeusz. — Wynalazku, który jest może wierutnym głupstwem? Ale głupstwem popłatnym. Jedno jest tu odrazu pozytywne: jaką wartość przedstawiać będzie sama firma? Niech pan to czyta w myśli, dyrektorze, przez całą długość elektrycznych transparentów, w Zagłębiu i wszędzie po większych miastach:

PASTA KOSTRYŃ & MIENIEWSKI, czy też MIENIEWSKI & KOSTRYŃ.

Tadeusz prezentował rzecz wielkimi ruchami rąk