Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/283

Ta strona została przepisana.

nie krew przelewał i już wyjęta jest z niego główna sprężyna życia. Najgłówniejsza! Więc teraz z Kostryniami zaczął interesy handlowe.
Nad zrębem usypiska ukazał się siwy stary perszeron zaprzężony do długiego rzędu wagoników dymiących świeżym żużlem. Poodal kroczył furman, w podartym rajtroku, w szarej wojskowej rogatywce. Posuwali się wzdłuż szyn, bez wszelkiego rozgłosu ku gromadzie czekających kobiet, niby zjawa nieuchronna.
Tadeusz ucałował Lenorę w usta. Pachniały skałą i żelazem. W oczy. Pachniały gliną. Rozpiął stanik. Nie broniła się wcale.
— Teraz wiesz — płakała łzami promiennymi — nazywał się Kurek Marian, albo był sztygar albo wszyscy inni.
Całował ją po piersiach. Całował, zakrywał i odsłaniał. Patrzyli na nie razem, zwarte, mocne, zachwyceni bezmiernie. Razem pokazywali je niebu i powietrzu. Czekali razem, aż je wietr przestudzi.
Woźnica prowadzący wagony gwizdnął przeciągle. Wiadomo, zabronione jest kochać się na kopalni.
Poskoczyli co prędzej w dół, ku rozpadlinom gruntu. Pod wielkie zeschłe krzaki, szumiące martwym liściem.
— Jesteśmy tu — Lenorka rozejrzała się uważnie — na starych robotach, blisko przy wiecznych ogniach. Mogą się palić sto, pięćset a może tysiąc lat?!
Mówiła cicho u brzegu skalnego wgłębienia, ustami dotykając prawie zwiędłych krzaków.