Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/301

Ta strona została przepisana.

W całym domu Zuzanna jedna zachowała spokój. Ubrana i gotowa, jak do drogi. Tak też patrzyła na wynalazek Tadeusza: jak ktoś, kto jedzie naprzód a mimochodem tylko patrzy na coś tam z boku.
— Och tak — uśmiechał się Tadeusz pokazując cierpliwie pudełka z pastami.
— Niech oni tam sobie łby urywają, a my zbadajmy obiektywnie. Zupełnie obiektywnie. — Powiedział podniósł głowę. Przypatrzył się Zuzannie, zdziwiony wielce taką oto różnicą: z mocnych chwytkich uścisków Lenory, pachnących ziemią i żelazem, przychodzi człowiek do salonu, a tu w salonie perfumowana lala szczerzy polerowane ząbki. Zgrabna i delikatna.
Zamyślił się, zasmucił, taka go nagle zdjęła litość nad tym tresowanym stworzeniem.
Zuza wyciągnęła ręce po owe pudełka; obracała je w palcach, wąchając ostrożnie, uśmiechnięta i cicha.
Potem znowu majstrował przy nartach.
Kiedy i w jaki sposób dobrał się do nart? Dokręcał do nich śrubki, przybijał i poprawiał z takim przejęciem, że Zuza o wszystkim innym zapomniała. Dom huczał okrzykami Kostrynia, huta raz wraz napełniała pokoje łoskotem metalowym pogłosów, a Tadeusz i Zuza klęczeli razem na podłodze i zakręcali śrubki, jakby zbawienie świata od tego zależało.
— Wiem, wiem, wy tam jedziecie do Rady, obedrzeć ich ze skóry: górników. Tych Martyzelów, Szymczyków i tak dalej. A ja tymczasem szykuję polubowne głupstwo! Ojciec pani zgodził się już! Będzie je fi-