Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/304

Ta strona została przepisana.

Szofer me przestawał trąbić, przed samą Radą naprzeciw Domu Ludowego tłum był tak gęsty, że ledwie przed schody Rady dojechali.
I tu — spostrzegła Lenora swego Tadka! Przy owej pannie, Kostryniównej, w mleku ptasim kąpanej, światłością bogactwa malowanej! Naprzeciw rodziców dyrektorskich. Lenora podbiegła parę kroków a raczej zamęt tylko wszczęła w ciżbie ludzkiej. I ręce przed siebie wyciągnęła i zawołała — co?
Tamci sobie wysiedli i przez drzwi szklane weszli. Rada Kopalń, jak zawsze w dnie przełomowe, urzędowała cicho i normalnie. Ten sam przeciętny zaduch i to samo stukanie maszyn. Ani literki więcej.
Kostryń z młodym Mieniewskim poszli zaraz na górę, oglądać wielką salę. Dyrektor pokazywał Tadeuszowi podłogę wielkiej sali koncertowej, w związku z zabawnym wynalazkiem „Zaprawy“. Należałoby znaleźć odpowiedni odcień dla takiej podłogi. Wszystko kwestia odcieni.
Wyprowadził Tadeusza na balkon. Wzdłuż całej ulicy Przemysłowej od kolejowych żeberek „Erazma“, w górę aż po Szkołę Sztygarów wionęła gęsta chmura dymu węglowego. Łukowe lampy lśniły w niej martwo, jak kule papierzane.
— Cześć wam, towarzyszu Mieniewski! — zawrzasnął grubym głosem Koza z okien Domu Ludowego.
Ciemne twarze górników stłoczonych na jezdni między Domem Ludowym a Radą Kopalń i Hut zwróciwszy się ku balkonowi zalśniły nad brukiem.