Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/318

Ta strona została przepisana.

wiadomo. W czasie wojny działało się po prostu: gdy wybuchała tu w okolicach Osady, pana wtedy nie było, epidemia tyfusu plamistego, brało się wszystko do dezynfekcyjnego kotła a na opornych chłosta. Z ramienia komitetu biskupiego biło się, ile wlazło, a ludzie po rękach całowali. Ale teraz czy lud wytrzyma spokojnie?...
Pan Kapuścik klasnął sprężystym językiem pod złotymi kłosikami wąsów.
— Lud? Niby górnicy? Naturalnie, że wytrzyma, a co ma robić?
Dyrektor szeptał policjantowi do ucha poufnie:
— Wczorajsze zerwanie rokowań z przedstawicielami Związku nie pokrywa się wcale z tym, do czego dąży nasz obcy kapitał. Coeur!... Coeur chce strejku. Co ma w tym, dojść nie podobna. Należałoby zbadać? Może nawet należy kontrolować i z państwowego względu? Przechwycić korespondencję?... Powolutku zobaczyć?
Od ostróg przez wszystkie sznury adiutanckie pana Kapuścika przeleciał dreszcz. Ustał już a wciąż jeszcze dygotały spinki od mankietów.
Kostryń wykrzyknął: — Ja wiem, że to jest ryzykowne! Ale, jeżeli przychodzi do wyboru pomiędzy nami a obcym kapitałem? Pomiędzy nami a obcym kapitałem?! —
Kapuścik przestał dźwięczeć policyjnym srebrem. Nawet szabla, tyle hałasu czyniąca, zwisała mu z lewego boku cicho, jak papierowa.
— Myśmy panu przecież obiecali, dyrektorzy rodacy, miejsce kontrolera wyładunku w Gdyni, na wy-