Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/333

Ta strona została przepisana.

Dyrektor Coeur uszedłszy parę kroków zatrzymał się przed czarnym napisem, wyciągniętym na białym łuku kopalnianego korytarza:

SZCZĘŚĆ BOŻE!

Świadom tutejszej tradycji, kazał umieszczać napisy owe na wszystkich poziomach. Otaczał je wszędzie należytą pieczą. Odwrócił się ku sygnaliście: chłopak odbijał znaki do nadszybia.
Gdy winda uleciała w górę, sygnalista wykrzyknął służbiście: — Szczęść Boże!
— No tak — odpowiedział Coeur marszcząc brwi. Nie mógł owego hasła górniczego wymówić po polsku. Opowiadał — no tak — lecz palcami dotykał daszka czapki.
Ruszył naprzód w stronę tak zwanego rozjazdu, to jest przecznic, na których wymijają się wózki z węglem. Spod bielonego, bitego w kamieniu chodnika ciągnęła się daleko dwiema odnogami czarna, nisko sklepiona noc, znaczona u podnóża swych ścian szarym zarysem wagoników.
Opadł tu dyrektora Coeura cichy, spokojny śmiech. Coeur nie gruntował nigdy uczucia wesołości, którego doświadczał przy wejściu do kopalni. Jak gdyby wesołość tę rodziła właśnie prosta mechanika, przeciągnięta przez dwudziestometrowe redeny, rozgniatająca skałę, ludzi i żelazo, a w gruncie rzeczy tak łatwra do zepsucia.
Minąwszy kapliczkę z świętą Barbarą, wyrżniętą w węglu (co roku piątego grudnia siedział tu przed