Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/58

Ta strona została przepisana.

Pod ziemią i w mieszkalnych barakach.
Poseł Drążek mrugał taktownie na Martyzela, że już czas przerwać te wszystkie spytki i wystąpić z toastem.
Czas naglił, toast był od rana przemyślany, Martyzelowi aż w karku sztywniało od gotowości. Cóż tam te troski i kłopoty dnia? Chodziło o szerokie pojęcie. Rzecz dzieliła się na „ogólny stan ducha“, czyli podłoże filozoficzne, i „światowe ludy“, czyli właściwą politykę.
Wszystko razem nie wiele, smutny obraz spotkania człowieczego na tej ziemi!
Na poparcie wywodu wezwać filozofów i najszczytniejszych ekonomistów.
Tylu ich przecie czytał Martyzel, tylu znał w oryginale, tyle lat ich sprawdzał, a oto teraz, zamiast w ducha ich wiecznego, patrzył na żonę swoją, zapłonioną po prawej stronie leadera, zawstydzoną, przez wielki zaszczyt dzisiejszego dnia tak pięknie odmłodzoną.
Sławne nazwiska pierzchły, kilku skłóconych filozofów świeciło w oderwaniu pamięci, a Martyzel myślał nie o koniecznych ważnościach, lecz jak się z żoną poznali, stracili, odzyskali i znów razem chronili...
Dlaczego? Ach, dlaczego?
Uczonych nie przybywało do głowy, lecz nie wiadomo skąd, coraz pełniejsze miał usta słów biblii. Pogardzał, oczywiście, choćby dzięki samemu Darwinowi całym „biblijnym traktatem“, a tu właśnie zewsząd tłoczy się o Kanie galilejskiej, ślubach, różnych białych
gołębicach.