Ciskali kamieniami.
Może zabiją?! Ktoś wreszcie strzeli! Niech zabijają...
Od jednej i od drugiej strony, w łomocie kijów, w dzikim, oplutym śpiewie darł się głos rozwścieczonej nędzy. Wyrzucali sobie wzajem wszystko, więźniów politycznych, kraty, zdradę, prowokację, węgiel, czas pracy, zdobycze i kradziony materiał wybuchowy, karbid, fleki — jedni drugim, bezrobotni szmelcerzom, walcownicy, hakarze z oczyma zbielałymi od ognia, górnicy tłukący przed się rękami jak młotem; suszeni w strasznych żarach rozlewacze żelaza, żywe, twarde szkielety z cynkowni; od prażalników i muflarze, i stroiciele materii; ładowacze, spychacze, zapinacze, karowacze o plecach wypukłych jak skiby, głodne dziewki z sortowni, ze zwału, z odkrywki, z płuczek, głuche od trzasku węgla, cieśle i murowacze, i prześmierdli woźnice i zamulacze, wszystkie fachy zamułki, obrzękłe wodą ludzkie glizdy kopalniane, ramiarze, rurarze i palacze pełni kaszlącego rozpuku, sygnaliści z podszybia i nadszybia, jeden słuch, jeden duch, ręce śliskie jak bigle, twardzi ludzie od śtosa — cała pomoc, umowa, pańska dniówka, czas zjazdu i wyjazdu, i czas pracy, wszystkie akcje, zdobycze, wszystka, wszystka, powierzchnia i dół!
I cały dół tutejszej pracy!
Przez plac pruły się wrzaski, jak gdyby olbrzymiego drapieżnika żywcem na części darto.
Leader krzyknął. Kopnął Drążka, który chciał wzywać policji. I znów krzyczał. Rwał czerwoną bibułkę garściami z parapetów trybuny, ciskał strzępy
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/78
Ta strona została przepisana.