stycznym pudle. Nareszcie udało się Tadeuszowi wyrwać broń. Trzymał ją teraz wysoko nad głową sygnalisty, a prawą pięścią walił raz za razem w szczękę.
Trafił!
Duś zwalił się na ziemię pomiędzy wagi, misy, ochłapy śliskie, gnaty i ciężary.
— Masz dość, draniu? — młody Mieniewski uskoczył w stronę wąskiego otworu i tu czekał. Nie mógł teraz dojrzeć, co się dzieje wewnątrz jatki. Kurzyła się tam ciemność ruda, jedynie skraj klepiska błyskał zadrami poblasku.
Z ciemności tej zawył po chwili głos:
— Burbon sprzedaje klasę robotniczą z trybuny! Powiedz: masz ojca burbona? Masz?
— Chcesz jeszcze w mordę?
— Powiedz, masz ojca burbona, masz?
Znów się sczepili jak młode psy.
Duś był silny. Obejmował straszliwie przez żebra, tłukł pięściami, twardymi jak kamienie, lecz nie trafiał. Tadeusz bił ciosem bokserskim, pracowicie ćwiczonym, celnym.
Uchwycili się, że ręka z ręki wydostać się nie mogła. Leżeli teraz na progu jatki, z dłońmi we włosach, wpatrzeni w rozeżglone oczy, w największym natężeniu mięśni bezsilni całkowicie, przeczący głowami, jakoby słowom leaderowskiej mowy, której echa tłoczyły się pod stropem straganu.
Nastała krótka sekunda, gdy czoła ich mokre, gorące oparły się o siebie.
— Masz ojca burbona, masz?!...
— Chcesz jeszcze w mordę?!
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/82
Ta strona została przepisana.