Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/122

Ta strona została przepisana.

z odłamem, noc zapadała prędko. Na zachodzie wyprostowały się ostatnie pasy sztywnej jasności, nie wzruszone przeciągiem wiatru, który ze wszystkich stron napędzał coraz gęstsze ciemności.
Małe drzewka szumiały coraz silniej nad niskimi dachami, w ubogo oświetlonych oknach ukazywały się głowy mieszkańców, okrągłe, niczym kule miedziane.
Gdy mijali te okna, spojrzenie Martyzelki biegło chyżo przez tłum. Gdy mijali narożną restaurację, okazało się, że masażystka idzie wciąż przy księdzu. Niebiesko — złoty kapelusik przemykał w jasnym świetle, niczym jakaś pstra kurka.
Knote żywo poruszała rękoma. Dreptała w kapeluszu z złotymi galonami, w żakiecie przykrojonym mocno do figury, lecz cóż jej zależało teraz na tej okazałości? Kroiły się ważniejsze rzeczy, trzeba tu było podtrzymać przyjaciela.
Jak?!
Odmachiwał się dłonią, powtarzał o pokorze, Knote zaś nie wiedząc już co robić wspominała raz po raz: — Ramiona świętości wiedzą same zawczasu, kiedy wyciągnąć się i co ujawnić mają, jak u tej samej nieboszczki, za którą tu idziemy, kiedyś mnie podtrzymały!
Knote brnęła przez błoto z jedyną sprawą w rozognionej głowie: tu chodzi już o życie! O nowe życie przy boku tego człowieka świętego!
Spychali ją jacyś wyrostcy, którzy z niewiadomego poduszczenia wszczynali wciąż tumulty. Zatory