Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/138

Ta strona została przepisana.

chowe światło duszy dziedziczącej po Prostkowskich zabłysło łagodnie, gdy rozległ się u wejścia dzwonek...
Nie należało drzwi na klucz zamykać, może to znów wyglądać podejrzanie, no, trudno, zresztą pali się przecież wszędzie elektryczność. Kostryniowa otwarła, cofnęła się, tak, to był Coeur.
Chwilę czekała na progu między poczekalnią a czytelnią. Wieszał mokre skórzane palto na szaragach. Zasunął zasuwkę, roztarł w przedpokoju ręce z głośnym szelestem. Wszedł.
Wysoki, ciemny, brązowy, włosy czarne lśniły mu pod elektrycznym blaskiem jednolicie, niby czarna polewa. Mahoniowe źrenice drżały w niebieskich białkach niedostrzegalnie prawie.
Gdyby nie wielki, wytężony wysiłek, wewnętrzny płomyk nadziei zgasłby był w Stanisławie. Wargi Coeura i zmarszczki, spadające od nosa ku dołowi, rozszerzały się w przykrym uśmiechu, niejako bezszelestnie, niczym na gumach ukrytych rozciągnięte.
Zatrzepotała powiekami, z okrzykiem, który ją samą przestraszył: — Co się tu dzieje w Osadzie?! — Zawstydziła się. Jęła zamykać jakieś książki, rozłożone na stoliku, przekładać je i równać. Zapaliła też lampkę, stojącą na tym stole.
— Nic się nie dzieje nowego — odpowiedział Coeur po francusku. Zaczął to samo, co zawsze, co mawiał niejednokrotnie podczas kwartetów, co głosili stale dyrektorzy naczelni obcych towarzystw pracujący w Osadzie Górniczej. To samo mówili tu, to samo w Rosji przed przewrotem, w nadkaspijskich kopalniach.