Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/152

Ta strona została przepisana.

Po obiedzie poprosił panów, cały kwartet, na górę, na czarną kawę i cygaro.
Zbliżała się już godzina rautu, to i owo musi jeszcze służba na dole poprawić. Na górze posiedzą sobie panowie muzycy spokojnie — widok bardzo rozległy, jak w porcie, będą mogli nacieszyć oczy. Co prawda niewiele zobaczą, mrok tu zapada wcześnie. Zima polska nie może równać się z zimą na Uralu, jest jednak dosyć twarda.
Szedł pierwszy szerokimi schodami na górę, po drodze mówił niedbale, sennie, jakby już tysiąc razy w życiu prowadził takich właśnie kwartecistów na pierwsze piętro swojej (willi. Rzecz niepojęta: powtarzało się to, choć nigdy jeszcze nie zdarzyło się na jawie...
Muzycy kroczyli cicho i sprawnie, w przepisanym starszeństwie instrumentów. Pierwsze skrzypce, drugie, altówka, wiolenczela.
Na połowie piętra Coeur zatrzymał się i spojrzał poza siebie: wstępowały za nim po stopniach cztery czarne smokingi, cztery twarze wygolone, zdało mu się, podobne do siebie, identyczne. Uśmiechnął się jakby dodając im odwagi.
Odpowiedzieli, wszyscy czterej, takim samym uśmiechem. Na widok tresury tak dokładnie działającej przypomniał sobie Coeur drobną przykrość, jedyną właściwie przykrość dnia dzisiejszego: jakże się to mogło stać, że nie przysłano mu tu do willi żądanych telefonicznie Stanka i Frydrycha? Tych znakomitych drabów z drużyny ratowniczej, którzy dyżurują stale w korytarzu Zarządu kopalni.