Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/162

Ta strona została przepisana.

szy przed siebie zobaczyła się w lustrze. Uznała, że jest piękna jeszcze. Na pewno!
Ujęła się za gardło, w którym mrowiły się łzy.
Doprawdy rewelacja, coś strasznego: błoto, ściek każdy, brud całej Osady Górniczej jest rajem, szczęściem wobec tego co czuła. Ona, jak pierwsza z brzegu dziewczyna kopalniana, gorzej! Ona i córka!...
Muzycy zaczęli stroić instrumenty. Przeleciało to przez gwarną salę niby kilka cięć nagłych, płytkich, głębokich i znów powierzchownych.
Nie można już było teraz zmieniać miejsca. Stanisława zatrzymała się niedaleko okna. Tuż za nią stał mąż.
— Co się z tobą dzieje? — szepnął.
Uśmiechnęła się pokornie.
Muzycy grali już. Kostryń ruszał powiekami jak sowa. Podnosił je i spuszczał szybko. Muzyka sprawiała mu nieopisaną rozkosz.
Patrzył na twarze, na instrumenty, ach Boże, instrumenty! Trochę przesuszonego drzewa, kilka baranich kiszek, odpowiednio skręconych, i takie z tego szczęście. Istota muzyki rozrastała się w nim poniekąd samorodnie, dźwięcznymi pozycjami najwyższej czystości dyrektorskiego życia: pozycjami oszczędzonych dolarów. Rozwijały się, rosły, piętrzyły te pozycje muzyczno-dolarowe coraz pełniejsze, bogatsze, oplatając szeregami miesięcy i lat przedustawną harmonię wszystkiego, co żyje i trwa na tym świecie.
Gdy nagle, spruło się coś w czystym systemie współdźwięków. Spruło się biegiem twardych ziarnek, które raz drugi, trzeci przesypały się obok w pokoju.