Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/164

Ta strona została przepisana.

— Widzi pan? — wskazał pogrążone w księżycowym świetle rozłogi „Erazma“. — Otóż, panie dyrektorze, ten telefon! Jest wiadomość bardzo niewesoła: mamy ogień na „Erazmie“. Przebitka. Trzeci poziom na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku. Już są wypadki z ludźmi.
Kostryń spojrzał przez okno: brylantowy romboid łukowych lamp... Poniżej światła drobniejsze, między nimi szary, pusty plac kopalni...
Nie pusty, już nie pusty!!! Latały po nim ziarniste chmury dymu. Wiatr je porywał, opuszczał, znów rozwlekał, że prężyły się, ściągały, rozszerzały, niby skrzydła olbrzymie, czarne, nieogarnięte. Spod skrzydeł tych sypało teraz szarym zmieszanym żwirem: to ludzie, ludzie biegnący na wsze strony, to górnicy!!!
Kostryń rzucił się Coeurowi na piersi. Wczepił się w Francuza całym sobą skomląc: — Nasz „Erazm“!
— Musi pan jechać. Już są wypadki z ludźmi. Pan odpowiada tu za wszystko.
Kostryń nic nie rozumiał. Trząsł się, leciał przez ręce, dygotał, połami fraka spływał aż na podłogę.
Dyrektor Coeur rozumiał doskonale, iż w momencie tym raczej już chyba kukłę niż człowieka trzyma w objęciu.
— Nasz „Erazm“, „Erazm“, „Erazm“ — kwilił Kostryń.
— Pan odpowiada tu za wszystko!! — Wypchnął Kostrynia, sprowadził ze schodów, wrzucił brutalnie do samochodu.
Wracając powoli na górę myślał Coeur po dro-