Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/170

Ta strona została przepisana.

mocnik, nazwiskiem Marzec, dwóch ładowaczy i jeden, ni to pomoc, na ładowacza jeszcze nie przyuczony, co do którego, że byli swoi ludzie, więc milczeli: syn posła i leadera... Konspiracja! Pracował za dowodem fałszywym na wymyślone nazwisko Mieniuk. Wiadomo, gębę na kłódkę i dość.
Zebrali się na trzecim poziomie. Ruszyli naprzód, wielką pochylnią A, wschodnim chodnikiem trepowym, przez trepy nadwątlone, wodą mocno ociekłe, mając po lewej stronie grubą linę pochylni, na której zjeżdżał i wyjeżdżał pomost, z desek szczerbatych żelazem lamowanych, przysposobiony na cztery wagoniki węgla czyli dwie tonny.
Przybyli na swój przodek w chodniku ósmym. Jeżeli była tu jaka nienormalność, to jedna tylko: Martyzel przez całą długą drogę z nikim słowa nie zamienił. Nikt sobie jednak rościć pretensyj nie może do częstej wymiany słów z górnikiem gdy jest w przodku, przy robocie.
Przy robocie górnik jest władza wielka i odpowiedzialność. Gdy nie mówi, to myśli. A do myślenia starczy mu materiału aż nadto: gdyż górnik tylko ma przeczucie wszystkich spraw pokładu, tąpania, rabowania się węgla, odbudowy wszelakiej i jak dziury do strzału założyć i co do puchów, gazów, smrodów. Przeczucie nieuczone, lecz długim życiem pracy wystarane.
Przyszli w łuszczącą się noc do tego przodka i potonęli w niej, normalnie.
Martyzel stanął przy wiertarce, to jest świdrze, którym obraca sprężone powietrze. Pomocnik drzewo