Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/171

Ta strona została przepisana.

odbudowy ociosywał — tu olunek wyrobić, tam nacechować, obciosać kapy, stemple. Ładowacze zaś bili o druty przy pochylni, wydzwaniali sygnały, że mało wagoników i nie ma w co ładować.
Teraz praca!
Już słychać głos wiertarki kamienny i żelazny, uparty, zindyczony, jak skubie, gryzie, strzępi żywą skałę. Już łopaty za głosem sprężonego powietrza drą szybko spodek czarnego filara węglowego, już wnętrze wózków oszalało, huczy swym pustym głosem, ludzie skałę zrzucają oburącz, a światło karbidówek samotne tutaj, samo jedno, jedyne, modli się swym promykiem.
Cóż jest ta praca? Sen człowieka w kamieniu. Bo jak ten utwór ziemny z życia bujnej rośliny i z czasów przedpotopu kamieniem stał się wreszcie, tak skutek ludzkiej pracy znów się kiedyś po świecie do szczętu rozwieje.
Przebić w pokładzie dziurę, wybrać wszelaki proch, pozakładać materiał wybuchowy, ubić znów dobrze glinę drewnianym kopytkiem, ludzi obesłać z hasłem, że strzał idzie. Po strzale pierwszy wyjdzie Martyzel, ostuka piętro, a nie ma na to wiedzy, oprócz wiedzy wyczucia: bez tej wiedzy zabije węgiel każdego innego.
Z sufitu, czyli piętra lecą rozpryski gradem połyskliwym, Martyzel pośród twardej, szeleszczącej nawały uczynny, gospodarny, a tu po spodku chodnika łopaty już szurają, już ów węgiel tłamszą i gromadzą do wózków.
I cóż to jest to wszystko razem?! Ten sam po-