Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/172

Ta strona została przepisana.

chód życia ziemskiego z ubiegłych lat tysięcy w nowe szumy tysięcy obrotów, jedno, to same ciepło skamieniałe, rozwiane, znów zastygłe i znów w przeróżnych strugach wiatru przelatujące.
Praca szła wciąż normalnie. Zakładali w tym węglu dziury, strzelali, ładowali i wieźli pędem do pochylni; z dostawą wagoników żadnej przerwy nie było. Węglowy filar na chodniku ósmym trzeciego poziomu, na wschód od pochylni A, dawał dziś doskonale!
Raz wraz lecieli do pochylni z wagonami, pchający głową, ramieniem, plecyma, przez rozmaite błoto, wśród nikłych szyn, Tadeusz z czołem na wagoniku wspartym, wielce dumny!
Cóż mu zostało z podróży rozmaitych, z owej odskoczni w świat, z wszelakich planów, zabaw, włazolinów, komedyj i tych innych rozkoszy na pistacjowej kanapce niedawno wyczynianych?!
Cóż mogło tutaj znaczyć tamto wszystko? Znaczyć mogła Lenora, gdzieś trzysta metrów wyżej na powierzchni przez bono skacząca. Mogła tu znaczyć prawdą zdrętwiałych rąk, dymiących pleców, żył na skroni jak basy napiętych.
Strzelili i znów w pięciu siedzieli przy wyłomie korytarza, niedaleko pochylni A, w oczekiwaniu aż dymy po strzale rozejdą się. Tadeusz z ramionami na ramionach ładowaczy, we trzech, mokry od potu, Martyzel w głębi przy skale.
Od tej chwili wedle zeznań późniejszych przed sądem, uczuli pierwsze kroki nieszczęścia. Dymy po strzale ostatnim nie rozeszły się wcale. Czekali dziesięć minut.