Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Martyzel wstał, poszedł ósmym chodnikiem do przodka. Dymy w przodku wciąż stoją, gęste, siwe, jak mleko. Zawrócił i znów usiadł, przeczekać.
Starszy ładowacz Krupa powiadał o swej żonie, która leży paraliżem tknięta od lat pięciu, ale apetyt ma cholerny i jedzenie kradnie mężowi spod ręki — a kto żywi rodzinę, ja czy też jej paraliż?
Tadeusz przypomniał o wojnie światowej, gdy oto starszy górnik Martyzel zabrał głos niespodzianie, o swoim śnie dzisiejszym.
Sen znany wśród górników, niedobry: śnili się dziś Martyzelowi ojcowie. Jacy ojcowie, nie wiadomo, określić by nie umiał. Jedno pewne, ojcowie. Niby jakaś rodzina bliska, choć nieznana — ojcowie. Jak szli, siwi już, bardzo starzy, biedni, po prawdzie mówiąc, chłopi. Niosło zaś od nich rolą, ziemią, czyli też tylko przypomnieniem tych rzeczy? Pytali się przechodząc mimo: — co sprawiłeś w swym życiu?
Gdy starszy górnik wypowiedział te słowa, poczuli wszyscy pięciu — na sądzie zeznawali to zgodnie — wielką ciszę kopalni, przez wszystkie upadowe spływającą i przez pochylnie, i poprzez wszystkie pola górnicze, wschodnie i zachodnie. Jak powstrzymała owa cisza swój bieg świegotliwy. Wówczas patrzyli w głąb swego chodnika ku przodkowi.
Ujrzeli w białym mleku dymów jakby nowe bramy ciemniejsze. Zerwali się na równe nogi. Posunęli się naprzód w stronę rzeczonego przodka i weszli w głąb. Szły dymy, smrody wielkie, lecz nie były to dymy od założonych strzałów. Całkiem inne!