Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/174

Ta strona została przepisana.

— Produkty dystylacji węgla — powiedział był Martyzel rozważnie.
Zabrali z sobą sprzęt górniczy w porządku. Zabrali w skrzynkę kluski miedziankitu i zeszli z przodka.
Starszy górnik meldował dozorcy, jako się stało i chyba jest przebitka już do starych ogni?! Tamę trzeba postawić na ósmym.
W załomie rozjazdu przy wymijaniu wózków dziobali w jeden i ten sam kawałek planu, starszy górnik z dozorcą, a dozorca wciąż swoje: plan opiewa odmiennie, przebitki tutaj nie ma blisko, granica jest inaczej, nie wyczyniać popłochu.
Wyjechali na powierzchnię. Jak się rozeszło, którędy i i przez kogo, że Martyzel dostał dymy w ósmym chodniku? Sztygarzy poklekotali w Zarządzie schyleni nad wielkimi planami pospołu z zawiadowcą i wyszedł rozkaz, że trzecia zmiana zjeżdża. Na ten sam wieczór wypadała kontrol szybu.
Majstrowie z kontroli obmacali już cały hałdach podwójnej windy, pokręcili sumiennie przy obchwytach, cieśle zjechali cicho, sprawdzać dębowe i kierowniki. Bezdenna japa czeluści szybowej dymiła kwaśną pustką, przy kratach japy stał Duś, spocony, ciemny, jakby z miedzi odlany.
Przerabiał też tę trzecią zmianę, wielce buntował! A ludzie, jak to ludzie, chcą pracować by jeść! Podarli się przy tej okazji, Mieniewski z sygnalistą. Gdyż jest słowo i słowo. Tadeusz nie dopuszczał do słów, z których nienawiść szła. Ze niby wieszać się, gdyż nic lepszego do zrobienia nie ma! Ze słów