Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/175

Ta strona została przepisana.

Dusia wionęło przekleństwo na wszystko tu obecne! aż do samego dna.
A na sądzie mówił Tadeusz o tym samym Dusiu: nie było w nikim miłości, jak właśnie w tym człowieku.
Ostatnią klatką drugiej zmiany zjechał Tadeusz na dół. Z powrotem na ów trzeci poziom. Wytłumaczenia na to nie miał żadnego, któreby ludzie pojąć mogli normalnie. Zjechał na przekór słowom Dusia, iż Zarząd ludzkim życiem ryzykuje, iż wszystko jest na pas-walat, czyli że na ryzyko poprowadzone.
Na przekór, a właściwie po starej ciekawości wojskowej: jeżeli jest niebezpieczeństwo, jakieżby było bez udziału byłego porucznika wielkiej wojny światowej?!
Nie mógłby sobie Tadeusz przypomnieć i na rozprawie sądowej nie zdołał, co robił od chwili zjazdu aż do właściwych wypadków katastrofy. Na podszybiu trzeciego poziomu dowiedział się, że ludzie z trzeciej zmiany poszli z felami, belkami, z wapnem do rapowania stawiać tamę na ósmym chodniku. Siedział w stajniach u koni i palił papierosa. Kopalnia gazów żadnych nie miała, więc wolno było palić wszędzie.
Gdzie go spotkała i kiedy ogarnęła panika, nie pamiętał. Nie na kwerszlagu. Gdzieś chyba w okolicy samej pochylni. A zatrucia nie czuł żadnego. Powietrze, jakoby bardziej gęste, czy też rzadsze, bardziej sine niż zwykle i brudne, a może i to przywidzenie? Przy trepowych chodnikach pochylni, gdzie jest piach rozsypany i ściana rozwalona, minęli się z dozorcą.