Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/176

Ta strona została przepisana.

Widać stąd, zawsze z tego miejsca potężną stację pomp elektrycznych, dosadnie oświetloną. Cienie obsługi kręcą się w wyprężonej jasności. Dziś żadnych ruchów cieni, obsługa już uciekła. Jasność nad połyskliwym kadłubem pomp zupełnie martwa.
Tadeusz minął pompy, jął wznosić się trepowym ku górze, w piachu, wilgoci, naprzeciw wody ściekającej po kamykach chodnikawego spodu.
Trzymał przecie w ręku karbidówkę, więc widział: uderzyło go kontrastem barw — kolonie białych grzybków pod drewnianymi listwami pochylni i plamy czerwonego okru na płaskich, zmytych wodą kamieniach.
Zaskoczyło go, czego nawet w wielkiej wojnie światowej nigdy nie doświadczył: głos osobliwy, mamrotający w pustce, głos pochodzący nie z człowieka, wydany nie przez tarcie, rzucanie, czy posuwanie przedmiotów: kopalnia idzie dalej własnym trybem, słychać w bezmiarach podziemnych łaskotliwe łuszczenie się ściskanych bezmiernie pokładów...A zarazem sapanie bezgranicznych ciemności, zarazem też jęk ustawiczny, przewlekany na strudze powietrza z komory do komory, z filaru do filaru i z poziomu na poziom. Prócz tych zwykłych przecieków, szelestów, spływów, zgrzytów i rozgłosów wiertarek i siekier, obciosujących drzewo, wynosi się tu dziś głos inny, wyższy, sroższy, rosnący pośród pustki, odrębny, głos przecknionych podziemi?!...
Tadeusz minął chodnik piąty spokojnie, wznosząc się dalej w górę trepowym, musiałby jeszcze minąć szósty i siódmy, by dotrzeć do ósmego.