Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/177

Ta strona została przepisana.

Tymczasem!... Pamiętał to, pamiętać będzie zawsze, chyba do samej śmierci: sprzed szóstego chodnika, z zakrętu podnieśli się dwaj ludzie biegnąc prosto na światło lampki.
Nie widział takich twarzy w swoim życiu. Zjawy, maszkary, sama potworność strachu w lica człowiecze przeistoczona! Dwie gęby wykrzywione, patrzące śluzem mętnym. Postacie zaś bezkształtne, świszczące sykiem szalonego pośpiechu. Lecieli w dół przez wodę, piachy, przez kamienie. Za nimi nowi czterej i znów jeszcze, i jeszcze, od pochylni. Wyglądało, jak gdyby glina z piachem zagnieciona ożyła, oszalała i żywcem toczyć się jęła w dół.
Co dalej, Tadeusz nie pamiętał. Pustka niczym nie wypełniona i nagle dygot alarmowy dzwonów, dzwonków, sygnałów wszelkich, drutów, rundajsów przy hasplach, windach, przy wszystkich kołowrotach, stacjach, pompach, poziomach, pochylniach, upadowych!!
Ryk ciemności! Ludzie przemijali w tym rozgłosie jak cienie.
Jak znalazł się Tadeusz na głównym przewozowym, pośród tłumu rozbitków, osłabłych i wyjących, zaprawdę nie pamiętał.
Czy biegli we właściwym kieruku, w stronę szybu?
Wiedział, co mówiono na wiecach wśród górników, o wadliwym opowietrzaniu kopalni. Szyb zjazdowy, zamiast tłoczyć, wyciąga pwietrze: na wypadek wybuchu, pożaru, ucieczki z robót, gazy gnać będą za ludźmi i zawsze ich dogonią.