Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Ze słów przerywanych popłochem zrozumiał tu Tadeusz, że gazy wiecznych ogni, dzięki przebitce, odwróciły się nagle. Ludzie, co mieli stawiać tamy, nie doszli do przodka i ogarnęły ich ognie, na ósmym chodniku. Na ósmym chodniku trzeciego poziomu, na wschód od pochylni A.
Aż tu znów od pochylni B, bliższej wyjazdowego szybu, sypie się nowa gromada górników, cieśli i wszelakiej pomocy. Gmatwanina piekielna i to gdzie, na rozjeździe! Jedni wbili się pomiędzy wózki stojące w długich rzędach, drudzy wpadli w bocznicę, po kolana do błota. Wmięsili się tu, przemieszali... Którzy wpadli w błoto, wyszli obronną ręką. Tyle, że się napili i odrapali, czy potłukli na rozkręconych szynach.
Tamci zaś, którzy runęli pomiędzy wagoniki i tam się przycisnęli, niech ręka boska broni! Gdzież głowy, a gdzie nogi, kto wpadł do wózka, po tym lecieli inni, deptali przez brzuch, plecy, po głowie, czy po rękach, jak przez gnój.
Na to znów z tyłu, z innych pól kopalnianych, korytarzy i bocznic wyskoczyły konie pod swymi woźnicami. Rozegnane, gorące, szalone w tym popłochu.
Konie runęły z rozpędu na wózki i tu się zaczął koniec świata! W ciemnej odnodze rozjazdu jeden mąt, jeden zgiełk i śmierć straszna, od kopyt, gniotu, rozmachu i ciężaru.
Tu dopiero wysforował się Tadek Mieniewski: oba konie postrzelał. Jak ich dopadł, jak wskoczył szczęśliwie między uprzęże, że przy tym życia własnego nie utracił? Tymże samym browningiem tłukł za-