Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/180

Ta strona została przepisana.

ani górników na miejscu, ani pomocy, ani sanitariuszów, a co dopiero mówić o sygnalistach?!
Ów poprzedni wydawał ludzi, póki przybywać Wreszcie zaprzestali. Skąd miał wiedzieć, czy jeszcze jacy wrócą, gdy markownia i oddawanie znaczków nie było wprowadzone przez dyrekcję przy zjeździe?!
Ów poprzedni sygnalista miał śmierci tutaj czekać? Odbił i z tymi, co jeszcze jakoś się przywlekli, wyjechał. Wtedy to zjechał z powierzchni Duś Jan, na ochotnika, i słusznie, skoro się okazało, że teraz dopiero nadbiegają, co zostali na trzecim poziomie.
Darli się między sobą spłakani, półprzytomni, aby tylko do krat szybu! Jedni zdrowi, drudzy słabnący już, że nogami tylko po ziemi turlają, a inni poranieni, cóż wiele mówić: słaniający się przez ręce ratowników, bez siły żadnej.
Jazgot, płacz, rozpacz, a do tego stuk koni. Jedne pozostały przy żłobach, drugie zaś koniuchowie rozpuścili. Latały w ciemni głównego chodnika i wybiegały stamtąd spłoszone, ogłupiałe.
Sygnalista Duś wydał stąd wszystkich ludzi na powierzchnię w trzech nawrotach. Utkało się to, pełne jęku, zgrozy i skamłania w obydwu piętrach klaty.
Szyb działał sprawnie, rzutko, od maszyny wyciągowej aż tu. Duś dostał z góry, odbił znaki z dołu i znów winda zjechała, czekać na nowych ludzi.
Nikogo.
Spod wyrazistych liter napisu na głównym przewozowym — SZCZĘŚĆ BOŻE — zionęła mętna pustka. Konie z niej wypadały przerażone, z wilgotnymi,