Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/186

Ta strona została przepisana.

Opadli go przy bramie, z pierwszego rzutu oka poznał, co za jedni. Przestraszył się. Była to bowiem najlichsza biedota kopalniana, łazęgi i wypędki, włóczące się po urządzeniach, torach i gmachach kopalni. Byli przy bramie, za wozem, zastępowali drogę około podnośnika i przy szybie powietrznym. Szofer musiał wciąż trąbić, a tym sposobem sygnalizował przyjazd dyrektorskiego auta, gdyż sygnał znali wszyscy.
Kostryń pochylił się i zakazał idiotycznego trąbienia.
Wóz sunął naprzód wolno, ogarnięty biedotą kopalnianą i szumem jej żałosnym. Nie słychać było słów tych ludzi, lecz raczej jęk, z rzadka przerywany wyraźniejszymi zdaniami. Zdaniom tym, wszelakim wiadomościom podawanym w ciżbie Kostryń nie dowierzał. Niemniej dosłyszane cyfry poranionych, zagazowanych, odniesionych do izby zbornej, tam znów umierających, sprawiły, iż postawił futrzany kołnierz.
Dyrektor Feliks Kostryń stracił się tak zupełnie, iż nie mógł uporządkować myśli. Pamiętał doskonale słowa Coeura — trzeci poziom na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku. Wymienione przez Coeura miejsce trwało w wyobraźni Kostrynia całkiem plastycznie.
U góry planu czarnymi literami — ZROBY DAWNEJ RZĄDOWEJ KOPALNI ERAZM — poniżej szyb wentylacyjny i zamułkowy, dalej poprzez krateczkę chodników, wszystko, co w danym wypadku ze względu na przebitkę mogło tu wchodzić w grę: spadająca na dół kiszeczką chodnika powietrznego,