Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/190

Ta strona została przepisana.

— Panie Stanek, proszę ze mną! — Wskazał głową kierunek w stronę łaźni. Podał rękę zawiadowcy, powtarzając raz jeszcze, bardzo głośno: — Zobaczę sam na miejscu.
Wziął Stanka ze sobą, jako eskortę. Nic nie wiadomo z takim tłumem. W drzwiach łaźni krzyknął: — Stanek, wracać natychmiast z powrotem!
Gdy Stanek odszedł już kilkadziesiąt kroków, dyrektor Kostryń skoczył za szklanne drzwi. Nie było się gdzie schować w korytarzu, by straszliwe wrażenia odczekać! Od drugiej strony pluskającego wodą budynku podniósł się stuk i szelest. Wybiegł stamtąd pośpiesznie Supernak.
Dawno, dawno nie dostał stary portier tak mocnej wciery!
— Dlaczego łaźnia stoi otwarta, dlaczego nikt tu nie pilnuje? Wylecisz na cztery wiatry, głupie, leniwe bydlę! — Kostryń krzyczał, szarpał portiera, ciągnął boleśnie za uszy, kosmate małżowiny wykręcał, ściskał w palcach, gdy nagle stała się rzecz, zaiste nigdy chyba ściany te nie widziały rzeczy takiej!
Supernak wywinął się, odmachnął warknąwszy krótko: — Niby co?!
Stanęli naprzeciw siebie, przerażeni...
W rozumie starego portiera Supernaka pewne było jedno: za wypadki wszelkie odpowiada wyłącznie Kostryń. Kostryń o niczym nie wie, skoro się tak szarpie i hałasi. Cała ta galimatia spada dyrektorowi na głowę całkiem niespodziewanie. Nie może jednak być, by o takiej galimatii nie wiedział nic dyrektor Coeur. By prawdziwy dyrektor, Coeur, nie zamaczał