Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/193

Ta strona została przepisana.

język, wyciągnąwszy zakładał na usta gumowy, gruby ryj, umocowany na wężowym przewodzie pulmotora.
I tu, i tam, i dalej, i wszędzie pod ścianami skurczone ciała ludzkie, falujące grupkami mięśni, niby w płochliwych łaskotach rozedrgane.
Kostryń trząsł się, woda z niego ściekała, szczypał sobie brodawki owłosionych piersi.
Chłonął rozgłośnie powietrze i lepił co najprędzej myśl o własnym ratunku. Nie trudna, prosta, ludzka: ratować nieszczęśliwych tu, przed izbą zborną, oddać się temu całkowicie. W jednej osobie dyrektor i samarytanin...
Po placu zawinęło nowym jakimś porywem. Ludzie pędzili naprzeciw wielkich świateł samochodu, Kostryń oburącz pochwycił się za uszy — to Coeur nadjeżdżał.
Latarnie samochodu uderzyły prosto w szyby łazienki. Nie ocierając się już nawet, mokry, rozprażony i pół przytomny jął Kostryń odziewać się, ściągać na sobie sznurki gatek górniczych. Rozchełstany, w łachudrach kopalnianych, w hełmie górniczym na bakier, wyskoczył na korytarz.
Wejściowe drzwi zamknięte. Kostryń zapomniał kluczy. Zapomniał je przełożyć do fraka. Otworzył okno parterowych wychodków, wyskoczył i począł biec do Zarządu drogą okólną, tyłami wielkiej, suchej sortowni, terenem pociętym przez szyny, dalej zaś gęsto przeżyłowanym rurami. To tu, to tam kurzyły spod ziemi puszyste kity pary.
Za płuczką przydarzyła mu się rzecz może naj-