Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/194

Ta strona została przepisana.

straszniejsza tej nocy: Wpadł do jakiegoś dołu i jak gdyby rozdeptał pęcherz, nadęty krzykiem!... Wpadł na jakiegoś śpiącego tu człowieka, ów zaś zerwawszy się chwycił Kostrynia za gardło wrzeszcząc:
— Odprawcie mnie już, odeślijcie do Miechowa!
Wariat, czy pijak?!
Szamotali się. Kostryir pluł mu w oczy, bił pięścią w nos, kopał w słabiznę. Wariat nie bronił się. Niby automat czy sobowtór straszliwy naśladował wiernie napastnika. Pluł w oczy, bił Kostrynia pięścią w nos, kopał w słabiznę.
Udało się nareszcie dyrektorowi wyrwać. Uciekał, wariat za nim, za wariatem cały ów wszędzie tu dziś obecny śmieć kopalniany, starcy śmierdzący, bezrobotni.
Gdyby nie Stanek i Frydrych, nie dostałby się dyrektor Kostryń do biur swego Zarządu. Stanek, Frydrych załatwiali takie sprawy jednym kopnięciem w brzuch.
— Odprawcie mnie, już odeślijcie do Mitchowa! — ryczał bity po pysku przez obu woźnych, opętaniec przed oknami, gdy Kostryń dopadał drugiej kancelarii Zarządu. Tyłem do map, na środku, a jednak w cieniu niskiej zielonej lampy stał tu dyrektor Coeur.
W palcach prawej ręki trzymał spalone do połowy cygaro. W smokingu, w czarnym krawacie. Na wypukłym, glansowanym gorsie ślizgało się zakosem światło placu kopalni.
Zapach cygara omal nie zwalił z nóg Kostrynia.