Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/197

Ta strona została przepisana.

— Parafa moja nie ma żadnego oficjalnego znaczenia.
— Błędy są, nie ma, były, wszystko jedno. Parafa! Ależ Falkiewicz doskonały geometra!!?
— Widzi pan jaki doskonały!
Kostryń przyskoczył do Coeura. Blady, roztrzęsiony chwycił Francuza za ramiona. Obejmował przez piersi, zagiętymi palcami pukał pośpiesznie w biały gors, niczym w bramę zamkniętą.
— Ja odpowiadam za wszystko, oczywiście! Za to mi płaci Towarzystwo, z tego żyję! Ale słuchajcie! — Kostryń szeptał te słowa po polsku, porażony nagle błogą pewnością, iż „wy“ społeczne przekona, zmiękczy Francuza.
— Słuchajcie, tu nie o to chodzi! Trzeba po prostu, jak zawsze, robiliśmy to przecie nieraz! Skoro już wiemy wszystko, trzeba wymyśleć, stworzyć jakąś historię. Ci, co zginęli dzisiaj, świadczyć już nie będą. Można śmiało wymyśleć coś takiego, innego!... Razem we dwóch tak łatwo!
Coeur usuwał się z objęć Kostrynia coraz niecierpliwiej. Przyjechał tu przecież tylko dla alibi. Stanowczym ruchem ramion strząsnął z siebie Kostrynia mówiąc mu prosto w oczy: — Czy pan wciąż jeszcze nie rozumie, że po tym wszystkim, co się tutaj stało, pan nie istnieje już?!
Nie spodziewał się dyrektor Coeur takiego zakończenia sprawy: że marny, roztrzęsiony człeczyna, taki chudziutki Kostryń rozprządzać może taką siłą.
— Puść mnie pan, dość już tego!
— Nigdy! — Kostryń wczepił się w Coeura. Op-