Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/198

Ta strona została przepisana.

lótł się dookoła potężnej postaci dyrektora administracyjnego, przywarł do niej, nie puszczał.
Odepchnięty od ramion, czepiał się nóg. Gdy Coeurowi udało się wyzwolić nogi, Kostryń łapał za biodra i znów za ramiona. Doszło do bójki na pięście, dla Coeura nader łatwej w pierwszych chwilach.
Kilku ciosami odsunął od siebie Kostrynia i ruszył ku drzwiom.
Jak długo mogło to było trwać? Stracili wszelką rachubę czasu. Coeur ruszył naprzód, lecz na drzwiach rozkrzyżował się Kostryń, ze słowami: — Nie puszczę!!! — Czerwone jego oczy świeciły purpurą. — Bij pan, a ja nie puszczę!
Tak czekał dyrektor odpowiedzialny „Erazma“, Feliks Kostryń, wytrzymały na wszystkie ciosy, nieustępliwy, wierny.
Coeur zmitygował się. Wdział futro, stanął naprzeciw, w cylindrze, z rękami wspartymi na biodrach, powtarzając cierpliwie: — Pan nie istnieje już, czy pan tego nie rozumie? Autochton, dziki, głupi autochton!
— Autochton?... — powtarzał Kostryń z przekornym jękiem w piersiach.
Z placu kopalnianego wzbił się krzyk tak potężny, że Kostryń odskoczył od drzwi, a Coeura poniosło aż do okna. Pod sześć okien parterowego Zarządu, od kotłowni, od strony łaźni, od naszybia, od czarnych zwałów węgla i ogrodzeń „Erazma“ pędzili ludzie po wysmolonych śniegach.
— Szyb się pali — wrzeszczeli — pali się szyb „Erazma“!!!