Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/200

Ta strona została przepisana.

czyna brudna i szarym odmętem żałosnych postaci z powrotem na klomb przed Zarząd odrzucili.
Zderzyły się tu obie fale, tych, co pędzili od szybu, i tych oto starych niedołęgów. Gdy okazało się, że mają Francuza pośród siebie, wybuchli nowym rozpaczliwym gwałtem: — Szyb się pali, główny szyb wywozowy!!!
Rozstrzygało to o obrotach i losach kopalni na przeciąg wielu dni, może nawet tygodni, może nawet miesięcy?! Rozpacz rwała się w okrzykach ludzkich, tak żywa, wielka, iż jakby do bezmiernej miłości podobna.
Coeur odsunął ręką jednego, drugiego zamulacza, woziwodę, czy cieślę. Wiśniowe źrenice dyrektora umiały nawet w tej okropnej chwili wybierać ludzi najsłabszych.
Kroczył naprzód spokojnie, jakby myślał o czymś innym. Odsunął zamulacza, woźnicę, dwie stare, pochylone baby i już robiła się przed nim wolna przestrzeli, gdy na ścieżkę wystąpił z tłumu jęczący tobół szmat.
Palacz Szymczyk! Szedł z głową pochyloną naprzód, zjeżony, ciemny, pstre łaty kubraka marszczyły mu się na grzbiecie w czarne pręgi. Szedł, mruczał i powtarzał: — My ludzie biedni. — Huczało mu w rozdętych płucach od tych słów! Ręce szmatami owinięte trzymał przy ustach, jak gdyby te swoje szare palce agrestowe nagrzewał oddechem.
Coeur cofnął się o parę kroków, dla nabrania rozpędu. Znów ruszył naprzód, z dłonią już wyciągniętą, by odsunąć starego na bok.