Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/201

Ta strona została przepisana.

My ludzie biedni — rzęził stary palacz Szymczyk, gdy oto sprawna ręka Coeura upadła mu na ramię.
Wtedy stało się, czego by nikt nigdy nie mógł przewidzieć: taki zbłocony śmieć, wiechać bezpański jak Szymczyk! Odsunął się, na rozdeptanych buciskach uskoczył w bok i runął naprzód z jednym, niebardzo nawet głośnym zawołaniem, które jednak w tym rozgardiaszu wszyscy usłyszeli:
— Do szybu z nim!!!
Palacz Szymczyk wyskoczył na ścieżkę, dostał po uchu od Coeura, raz, drugi, cóż mogło znaczyć silnemu człowiekowi powalenie niemrawego starowiny?!
Mniej niż nic.
Dostał po uchu, po głowie raz i drugi, lecz dalej pchał się naprzód. Tak się pchał, cisnął, aż się w tłumie widzów krzyczących dopchał znowu do Coeura.
Nie uderzył. Nie dosięgnął, nie trafił? Motało się to, wywijało, kręciło dziwnie, aż z rzutu jedynego rękę szmatami owiniętą, jakoby pakuł związany, wraził dyrektorowi Coeurowi do gęby. Wraził, wrzasnął straszliwie i począł machać oną ręką ugryzioną, z której bluzgała krew. Krew z końca odgryzionych przez Coeura palców.
Ludzie wszyscy skoczyli.
Byliby go tam na miejscu rozdarli tego Francuza, lecz właśnie w tym momencie znalazło się blisko postaci dyrektorskiej coś takiego strasznego, że niczym wściekły pies... Rzuciło się to tłuc łbem, bość, rozbijać dookoła, oszalałe, kwiczące, straszne — Supernak!