Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/204

Ta strona została przepisana.

obok szklannych drzwi stali obaj dyżurni woźni. Stanek, Frydrych. Chłopy jak dęby, siłacze pierwszorzędni.
Kostryń chwycił ich ręce, począł głaskać ogromne zimne pięście, chwytał ich za ramiona, pieszczotliwie pociągał za kurty. — Ratujcie pana dyrektora! — piszczał. Wzruszali ramionami sapiąc leniwie. Frydrych wyciągnął się, aż mu kości w stawach zatrzeszczały, i rzekł: — Za późno.
Było za późno: nad kratami szybu śmignęła hebanowa głowa Coeura, rozkrzyżowały się w powietrzu czarne rękawy smokinga, tłum odskoczył od krat szybowych z przerażeniem.
Byliby zaraz stąd uciekli, dalej lecieli i łamali i wywracali na swej drodze wszystko, gdyby nie głos Falkiewicza.
Nikt nie pamiętał jak i kiedy znalazł się tu Falkiewicz. Markszajder! Nikt nie mógł przypuszczać, że ów stary, tłustością zapłynięty człowiek rozporządza jeszcze tak potężnym głosem.
Falkiewicz od strony Zarządu ku wieży wyciągowej toczył się na krótkich nóżkach i ryczał, jak zarzynana świnia. Nikt jeszcze na kopalni Erazma nie widział Falkiewicza w takim stanie. Geometra rozpostarł ramiona i starając się zatrzymać wszystkich wrzeszczał wciąż jedno: — To ja! To ja! To ja!!
Gdy ludzie zatrzymali się przed nim, upadł na kolana, i tu, na śniegu, bijąc się po głowie ryczał znów — że to on, wszystko on, po czterdziestu latach pracy...
Uciekali dalej, do ważniejszych interesów tej nocy, niż jakieś tam wyznania zbłąkanego inteligenta.