Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/209

Ta strona została przepisana.

się potulnie za felczerem Śliwą, i za drugim felczerem, za doktorem, który brał ręce górników do swych rąk, naciskał, mierzył pulsy i puszczał, niby łodygi odcięte, i odchodził.
Pośród tych kobiet snuła się też Martyzelka z Lenorą Duś we dwie.
Obudziło dziś Martyzelkę — nie żaden człowiek ani żadna wiadomość, ani że mąż tak długo nie przybywał, cóż miała z męża?! Zbudziły Martyzelkę jej własne słowa z którymi zerwała się z pościeli wołając do swych śpiących dzieci: — Dzieci, gdzież ojciec nasz?!...
Słowa te niosła w sobie aż tu.
Na drodze przy cynkowni zdybał ją i przewąchał zaraz Buruś, za Burusiem pędziła Lenora.
Postanowiły razem dłużej na Szymczykową nie czekać, no bo i gdzież?! Biegły prosto ulicą Błotną minąwszy stawy ciemne, zmętniałe, minąwszy lasek żałosny. Z ulic, wszędzie od płotów, ode drzwi, za szybkami przerośniętymi gałązką pelargonii, od drobnych dzieci skrzeczących pośród mroku naftowej lampki, wyrywały się matki, żony, siostry, córki, tu, na Zielonem, w pobliżu cynkowni, mimo kościoła i zewsząd.
Gdy dopadły „Erazma“, bramy wjazdowej i wejść pobocznych, mniejszych, stali tu już portierzy i inni ludzie twardzi, z dozoru kopalni, i różne zaufańsze psy ludzkie kapitału, zawsze wtajemniczone, a potem znów policja granatowa, przy pasach, w karabinkach.
Cóż takie psy, i broń, i karabinki, i dozór, pięści i ciągnienie za włosy, i że stróż uderzy cię w pier-