pełna gruzu, miała ta klatka schodowa drewniane poręcze.
Przemykał się wzdłuż muru, mimo woli bielił sobie zmoczony płaszcz gumowy o ścianę i płakał!. Nie głupimi łzami mokroty, jak przed posłem, lecz jak płakał kiedyś, na czwartym pokładzie kopalni Flory, jeszcze przy rynnach ruchomych Rinneisena, gdy pełzać musiał z opuchłymi nogami, do końca filaru górniczego, w zimnej wodzie po kostki, dwanaście, potem dziesięć godzin na dobę!
W Radzie Kopalń i Hut, zaraz na, samym wstępie w przedpokoju, rzekłbyś zapomniał o wszystkim, co go dziś spotkało.
Trudno, każdy człowiek ma swoje szaleństwa. Cóż wielkiego? Jedna chwila miłej nieprzytomności wobec tego zakroju bogactwa, wobec potęgi wyliczeń i władzy potężnej.
Gdy oddał wizytówkę
Redaktor Głosu Osady,
ugięły się pod nim nogi.
Na Rany Boskie, co ważniejsze? Drążek, własne zęby w spluwaczce sekretariatu na trzecim piętrze, czy ojciec panny Zuzy, prezes Rady Kopalń i Hut, dyrektor Feliks Kostryń?!
Czy za murami partii wiernie, wiernie do śmierci z pięścią Drążka pod nosem, czy jakieś inne, lepsze własne życie?...
— Pan dyrektor prosi — służący Rady Kopalń