Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/212

Ta strona została przepisana.

den o własnym Ocaleniu nie myślał, gdyż chodziło o ludzi, którzy jeszcze zostali. Schwycił ją za ramiona, wpatrzył się w szare, spłakane oczy, nagłym ruchem odsunął i zawołał: — Po prostu bohaterstwo!
Objęci i stuleni z sobą, wnikali poprzez słowa oderwane w uczucia, jakoby kamień w kamień, kruszec w kruszec — ta sama woda z dalekich stron przeciwnych.
Usunęli się razem z innymi, którzy tu dotąd kryjomo płakali, wystraszył wszystkich Kostryń, jawiący się na czele pachołków szpitalnych.
Pachołki szpitalne w białych kitlach, jak służba sanitarna przy srogich epidemiach, weszli pomiędzy trupy i rozłożyli ręce bezsilnie — gdzież składać tych umrzyków?! Żadna kostnica miejska nie jest na to obliczona i nie pomieści tylu trupów! Nie można ich zostawić na kopalni?! Szpitale ich nie zmieszczą.
Kostryń zbliżył się na palcach i popłakując czerwonym ciurkiem spytał: — Więc gdzie ich pomieścimy?
Starszy z obsługi wzruszył pokątnie ramionami, gdy rozległy się wszystkie buczki, wszystkie syreny wszystkich kopalń Osady Górniczej. „Erazm“ alarmował już oficjalnie o pomoc i ratunek.
Straszno to było słuchać: z oddali huczał szyb. Potworną trzystumetrową gardzielą zionął, a tu znów nad głowami ludzkimi, nad całym placem czarna sklepienie nocy jak gdyby rozdzierać się poczęło, rozpękać, łamać, kruszyć.
W huku tym zjawił się sekretarz Koza z po-