Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/213

Ta strona została przepisana.

śpiewnym Interesem do dyrektora Kostrynia. Ten Koza już, a nie ten: biała twarz w czarne rysy, gumowy płaszcz chrzęszczący na wietrze szorstko i bez ogródek.
Koza krzyczał do ucha Kostryniowi rozkazy posła Drążka, aby uzgodnić akcję wobec tłumu, gdyż nie ma jednej chwili do stracenia, jeżeli zaś policja zacznie serio odganiać ludzi, biada!
Polecieli na miejsce we dwóch: Koza, jak anioł mściciel z włosami rozwianymi, z powichrzonym rozdziałkiem, i Kostryń bluzgający swym płaczem miłosierdzia. Pobiegli w kierunku szybu powietrznego, gdzie stał sztab najważniejszy wszystkich władz i zarządu, i nawet sam starosta.
Stamtąd pod rozkazami zawiadowcy prowadzono akcję ratowniczą.
Kostryń biegł za Kozą, wpatrzony w pomykające szybko plecy sekretarza. Gdyż za największe skarby nie spojrzałby na boki: jak okiem sięgnąć, wzdłuż ogrodzeń „Erazma“ w górę, aż za cynkownię, aż po puste rozłogi wielkich kamieniołomów, na ogrodzeniach, płotach wysokich i parkanach wisieli ludzie kupami, twarz przy twarzy, pośród nagich gałęzi drzew. Mimo dozoru kopalni, mimo wszystkich policjantów Kapuścika, niewiele brakowało, by pospólstwo spadło już na kopalnię. Kostryń z świstem dopadł wreszcie przy szybie powietrznym sztabu wszystkich, obecnych tu już władz.
Trzęsły się z zimna i wnętrznego przerażenia. Dreptały z miejsca na miejsce gęstą kupą w zażywnych futrach, grubych paltach, okrągłe, tłuste, szanownie