Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/214

Ta strona została przepisana.

chrząkające w pobliżu pierścienia szarej nędzy górniczej, odgrodzonego od szybu hełmami strażaków.
Kilka króciutkich spojrzeń i zadyszany Kostryń wiedział wszystko: starosta wyczekuje przezornie, inżynier z Urzędu Górniczego sroży się, jak zawsze na początku podobnych wypadków, burmistrz nic nie rozumie, doktorzy w podniesionych kołnierzach wzruszają ramionami na znak, iż nic tu dla nich nie ma do roboty, kilku sąsiednich inżynierów i dyrektorów wyczekuje dalszych wydarzeń.
Oczekiwano właściwie na wojsko, na dwie kompanie, pół batalionu, bez czego nastąpić mogą jeszcze gorsze rzeczy?! Starosta wszystkich zapewniał, że wojsko wyjechało z koszar, że podesłano im tam nawet samochodowe lory.
Władze dreptały trwożnie, czekając kiedy powietrznym szybem wyjadą pierwsze ofiary? Starosta sam zatrzymał to „wydobycie”, gdyż bez asysty wojska? Lepiej nie drażnić tłumu.
Inną decyzję przepychał poseł Drążek: dla porządku, spokojnie, łagodnie wyciągać trupy na wierzch, ludzi wojskiem nie drażnić.
Przemawiał w duchu powyższym pośród stada władz. Nikt nie zaprzeczy: całą inicjatywę duchową tej chwili ujął w swoje ręce. Do Kostrynia wyrzucił słowa: — Pan odpowie przed sądem!
Słowa nic nie znaczące — wszystkim ulgę przyniosły. Szło posłowi to wszystko jakby na zamówienie. Przed kordon strażaków wyrwał się znów ten jakiś wariat opłakany z okrzykiem: — Odeślijcie mnie już do Miechowa!