Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/216

Ta strona została przepisana.

sobie, na chwilę nie popuszczał i sączył w uszy szeptem, od którego martwiało w dyrektorze.
— Naliczysz, mój kochany, samych już tylko trupów ze czterdzieści, jak obszył... Dodaj do tego rannych, zagazowanych, policz też sobie wszystkich potłuczonych. Dodaj do tego takich, co jeszcze zemrą jutro, albo pojutrze...
Pan poseł tykał teraz dyrektora, może wobec wypadków takich miał mówić: — panie hrabio?!
— Ubranie dla tych trupów pośmiertne musi mi być porządne! Nie masz ich gdzie pomieścić, no, bo gdzie?! Pomyć ich trzeba! Podwójną dniówkę za to mycie zapłacisz. Nie będziesz zwoził takich utapranych! Poszkodowane rodziny tych ludzi, co?! Kobiety! Przez miasto nie przejdziesz swobodnie, stary hyclu, kobiety nie przepuszczą.
Tak mówił poseł Drążek szeptem, bynajmniej nie żądając odpowiedzi. Trzymał sobie Kostrynia za ramię, ciepło, blisko, sypał mu takie prawdy kostropate, nie patrząc nawet w oczy, jakby mówił w powietrze, tak sobie do nikogo.
Gdy oto z czarnych kręgów szybu powietrznego zaczęli już wyjeżdżać... Z tamtej strony Głównego Zjazdowego wiewały im na powitanie wciąż nowe, od nocy nawet czarniejsze, skrzydła wiecznych ogni.
Tu z szybu powietrznego ukazała się drabinka w wielkim kiblu na materiały sztorcem postawiona, światło ciche spływało po jej szczeblach.
— Ciągnijcież ludzie wyżej! Do drabiny z obu stron tyłem do siebie uwią-