Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/217

Ta strona została przepisana.

zani — dwaj. Pierwszy przyjemnie uśmiechnięty, jak żywy, z ręką za pas wetkniętą sztygar Stasiak.
Gdy kibel w chybotach przy wyjeździe okręcił się, drugą stronę okazał: tu Stasiak, sztygar wesoło uśmiechnięty, plecyma zaś do niego, pierwszy pomocnik górnika, mąż żony paraliżem od pięciu lat tkniętej — górnikiem miał pozostać na świętą Barbarę, czyli czwartego grudnia, Marzec Adolf, ogromnie straszny. Ręce rozkrzyżowane, białka całe na wierzchu, konwulsyjnie do wszystkich widzów wyszczerzony.
Przez tłum poleciał jęk, jakby kobietom w piersiach struny jakieś pękały.
Wybierali ich z owego kibla, biedaków tych i na bok odkładali i dalej wieźli, rodziny rwały naprzód, policja nie dawała, interweniował znowu Drążek, a tak grzmiał swym stentorem, że wszyscy cichli.
Płomienne gniewy proletariackie szalały w słowach i wypowiedziach posła! — Cześć poległemu oddajcie, a nie tu wadzić się! — wołał podniośle i robiło się zaraz coś takiego-jakiegoś, podobnego do mszy. Ludziska odkrywali głowy, opiekły sztab spasionych władz uchylał kapeluszy. Wydawała ta ziemia marne ofiary w kiblu. Wyjeżdżali przez pierwsze siwe blaski dnia do drabiny uwiązani sztygar Stasiak, Marzec, Dudało, Heniek Niestój, Sikora, co był jeszcze niedawno delegatem w Radzie Kopalń i Hut, aż znowu wyrwał się skądziś z boku Falkiewicz w smokingu, postać żałosna, wyjąca głosem takiej dzikiej spowiedzi, że sam głos taki wszystkich ludzi obrażał.
Jedni wrzeszczeli z tłumił: — Niech gada! — in-