Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/229

Ta strona została przepisana.

— Tyle ludzi znajomych, tyle dobrych górników zginęło przez jedną noc, na rany boskie — ślimaczył się sekretarz.
— Ideały uderzyły ci do nosa — zawołał poseł Drążek swym stentorem. — Wiercą ci w nosie, ciemięgo, jak woda sodowa. Nie na to chyba trzymam cię tu za sekretarza!
Koza podniósł się z krzesła.
— Po cóż ty mi tu, Koza — huczał poseł Drążek — bibułę tę zalewasz?! Lejesz a nic nie widzisz. Tak rozumiesz obecnie swoją pracę biurową, czy co?
W kurcie budowlanej, srogi, dyszący wódką, szeroki i barczysty, stał poseł Drążek oko w oko z swoim sekretarzem.
— Praca biurowa jest wedle mego zdania, myśleć, przewidywać! Słyszysz!? Cóżeś mi tu przewidział, gamoniu?! Patrzcie go?! Jeszcze, głupia cholera, telefon mi wyłącza dla żałoby! Włącz mi zaraz telefon... No, tu masz w ścianie pępek. Dalej, co? Jaka teraz rzecz pierwsza? Jaka?!
Koza patrzył na Drążka z podziwem przerażenia.
— Jaka teraz rzecz pierwsza? Pierwsza będzie żałoba, idioto!! Dowiedziałeś się przynajmniej, jak ich do trumien ubiorą? Jak zawsze?! Jakie zawsze?! Ma być wielka parada. Masz z sobą próbki tych tam trepów trumiennych czy portek, jakie kopalnia da? Ja już mam. Żałoba wszędzie extra musi tutaj być! Więc chorągiew krepowa, żeby na dom zawiesić. Nie ma takiej chorągwi na strychu. Zamówiłeś? Pobudzić wszystkie sklepy, żałoba robotnicza, niech szykują