Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/231

Ta strona została przepisana.

w mordę nie łaska? Czyś pan z byka spadł, panie Koza?! Wariat, jesteś pan wariat z mokrą głową!
Koza drżał z przerażenia, gdyż wszystkie te wyzwiska leciały dziś posłowi z ust, jak nigdy dotąd.
— Nie wykończony Dom Ludowy będę trupami zapeszał od początku?! Tak? Żebyście potem wszyscy bali się tego Domu? Nie, głupi Kozo! Ta śmierć czterdziestu jedniu towarzyszy będzie bezdomna! Rozumiesz to? Czy nie rozumiesz?... Rozumiesz ty, odrodku. A co to jest dla nas za kapitał? Śmierć naszych towarzyszy będzie bezdomna, póki za odpowiednie ustępstwa wszelkich Kostryniów nie wynajdziemy dla niej schronienia, jakie sami uznamy!
Koza kropił łzami, głęboko przerażony nową straszliwą prawdą takiej pracy biurowej.
— Teraz rozumiem, towarzyszu pośle — powtarzał jąkając się, choć na ogół nigdy się nie jąkał. — Macie rację, biedny człowiek nie może sobie pozwalać na cukierki sentymentu. Wy, towarzyszu pośle, postanawiacie obecnie śmierć naszych bohaterskich towarzyszów puścić w ruch!?!
— A tyś myślał, że co? — mówił Drążek mierzwiąc sekretarzowi dobrotliwie czuprynę. — Będą nam teraz płacili za wszystko, psiakrew, rozumiesz tę naukę? My teraz siądziem spokojnie i tylko te odsetki, > bracie, odcinać teraz, ciach, a ciach! Nigdy nie spodziewałby się Koza po sobie tego, co nastąpi!
Zmiękł, załamał się w sobie, ręce wyrzucił w powietrze, oblał się cały wstydem purpuro wy i i przylgnął głową do szerokiej budowlanej piersi posła powtarzając raz po raz ze łzami w głosie: — Ja za