Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/235

Ta strona została przepisana.

Kostryń czuwał: przerzucał w sobie tysiączne sposoby. Zaczynały się wszystkie od rzeczy bardzo prostej. Już chciał ją wypowiedzieć, lecz nie mógł ust otworzyć. Durzyło go potworne ciepło postaci Drążka, coś niby zapach jatki. Wspomnienia strasznej nocy krzyżowały wszelki porządek sposobu wyjścia z sytuacji.
Drążek wciąż nic. Sapał cierpliwie.
Gdy oto nagle, gdzieś z parterowych okien, wyrwał się krzyk nieprzytomny: — Odeślijcie mnie stąd do Miechowa!!!
Kostryń skulił się.
Wtedy to poseł Drążek z rozgłośnym chrzęstem sprężyn przechylił się znienacka na kanapie, wielkim grubym ciężarem ciała zwalił się na Kostrynia i tłamsząc dyrektora powtarzał z głośnym śmiechem, prosto w ucho: — To dopiero historia!! — Wrzasnął tak mocno, że Kostryniowi zadzwoniło w uszach.
Służący przyniósł kawę, poseł zręcznie odskoczył.
— Wypijemy przy oknie?
Pili w milczeniu. Kostryń łykał z trudnością. Słuchał, jak Drążek żre, jak żłopie, syrpie owe kawsko, jak ciamka miętosząc kosmatymi szczękami świeże kęsy bułki. Mdlało wszystko w dyrektorze ze wstrętu, gdy właśnie, grube, twarde, wyliczające paluchy posła znalazły się przed nosem dyrektora.
— Raz: żadnego przenoszenia podatków! Dwa: nie przeszkadzać mi przy budowie Domu Ludowego w województwie. Trzy: wynająć tu lokale, które wska-